Droga z Ooty do Mysore to plątanina zakrętów wijących się wśród lasów przeplatanych plantacjami herbaty. W połowie trasy bardzo stromo opada w dół. Wreszcie robi się ciepło, z przyjemnością podczas postoju zjadamy śniadanie. Wczesnym popołudniem docieramy do Mysore. Znajdujemy przyjemny lodge położony zaraz koło pałacu i bazaru. Zmęczenie po panującym w Ooty zimnie i podróży, podczas pierwszego spaceru dajemy się wciągnąć w tradycyjną lokalesową ściemę.
Przykleja się do nas młody hindus, opowiada, że idzie do pracy, właśnie po drodze jest stary bazar, więc przejdzie się z nami. Po chwili zaśmierdziało mi to zagrywką, ale postanawiamy nie zdradzać, że czujemy fortel.
Na bazarku pokazuje nam kilka rzeczy i mówi, że obok jest factory produkujące kadzidła, więc pokaże nam gdzie to. Teraz już jestem pewny, że to naganiacz, ale spoko, po drodze zagarnia jeszcze 2 młode Niemki. Razem wchodzimy do typowego udawanego warsztatu, który tak naprawdę jest zwykłym sklepem który wciska towar po zawyżonych cenach. Pozwalamy sprzedawcy zaprezentować swoje show, a gdy mówi, że można kupić po okazyjnych cenach wyjątkowo z 20 % rabatem, mówię dziewczynom po niemiecku, by nie dały się wciągnąć.
Zaczynamy we czwórkę rozmawiać , okazuje się, że są tu od 4 miesięcy na wolontariacie, przyjechały z Tanjavur, bardzo przyjemnego miasteczka. Sprzedawca po 10 minutach orientuje się, że z nas nic nie zedrze i oznajmia nam, że możemy już sobie iść.
Metoda olewania sprzedawcy okazała się skuteczna, nie trzeba było się tłumaczyć, wykręcać od zakupu.
Wracamy we czwórkę w okolice dużego bazaru i idziemy na wspólny lunch. Jedzenie w Mysore okazuje się niesamowitą przyjemnością, olbrzymi wybór nie znanych nam wcześniej dań, do tego pyszne soki owocowe i lody, pozwalamy sobie na prawdziwą rozpustę.
Umawiamy się z dziewczynami na kolację i idziemy poszlajać się po bazarze kwiatowym.
To niesamowite miejsce, gdzie hurtowo sprzedaje się kwiaty, płatki, sznury splecione z kwiató i różne dodatki.
Idąc na kolację kupujemy różę, bo podczas rozmowy w sklepie jedna z dziewczyn, wygadała się, że następnego dnia ma urodziny.
Pewnie przez kilka miesięcy w Indiach zdążyła zapomnieć o europejskich zwyczajach, bo na widok kwiatka cieszyła się jak dziecko. Zrobiło się nam bardzo miło.
Okazało się przy okazji, że dziewczyny dowiedziały się, że wieczorem będzie krótki, specjalny pokaz oświetlenia pałacu.
Idziemy więc. Przy bramie okazuje się, że nie można na ten pokaz nabyć biletów, ale jeden ze strażników ciągnie nas na bok i pyta się czy chcemy wejść, na co odpowiadamy , że oczywiście.
Pada więc od niego ciche pytanie ile chcemy zapłacić. Rzucamy 25 rupia od głowy.
Policjant podbija stawkę , płacimy po 50 rupia i dokonując aktu korupcji na hinduskim policjancie wchodzimy na pokaz. Przy dźwiękach muzyki pałac delikatnie podświetlany jest barwnym światłem. Widok urzekający, możliwość wykonania zdjęć bez statywu równa zeru. Na koniec, gdy na dłuższą chwilę zapalają się tysiące żarówek zamocowanych na budynku udaje mi się zrobić zdjęcie.
Szczęśliwi idziemy na kolację, objadamy się kolejnymi pysznościami.
Następny dzień przeznaczamy na zwiedzenie miasta. Odwiedzamy oczywiście pałac, następnie jego okolice. Dzień mija niespiesznie, robimy przerwy w kolejnych knajpkach, opychając się słodkim badam milk, lodami i sokami owocowymi.
Po południu postanawiamy pokręcić się trochę po sklepach, ale ostaecznie nic interesującego nie znajdujemy.
Ostatniego dnia w Mysore postanawiamy się zupełnie lenić. Wieczorem mamy bilety na sypialny autobus do Hampi. Przed południem zrzucamy bagaże w recepcji i jedziemy do zoo. Nie do końca okazało się to dobrym miejscem na relaks, bo tysiące wycieczek hinduskich dzieciaków przeganianych przez ogród robiło takie zamieszanie, że na miejscu zwierząt uciekł bym gdzie pieprz rośnie.
Godnym uwagi okazuje się posiadanie tu na stanie białego tygrysa.
Wieczorem pakujemy się do autobusu. Całkiem wygodnego z miękkimi leżankami.
Przed nami 11 godzin jazdy.