Rano zebraliśmy się busem z tłumem lokalesów do Banagamati, godzinna podróz na jednej nodze w zatłoczonym busie była całkiem ciekawa. Bangamati- wioska z przyjemnym fragmentem starego centrum, cicha , klimatyczna i z pysznym jedzeniem. Pożniej wspięliśmy się na górkę ze świątynią Kali , którą bym raczej nazwał świątynią masztu GSM :) dalesz kroki skierowaliśmy w stronę Panauti, położoneko o kilka kilometrów dalej . Spacer wśród pól pełnych pracujących farmerów, w przyjemnie rozgrzewającym słońcu był dobrą odskocznią od miejskiego zgiełku jaki ostatnio wszędzie nam towarzyszył.
Panauti na początek wydało nam się straszne, nowe koszmarne domy i masakryczny zgiełk na placu pełnym autobusów sprawiły nieciekaw wrażenie, ale stopniowo zagłebiając się w uliczki odkrywaliśmy stare prześliczne domy aż doszliśmy do częsci miasteczka pełnej świątyń. Cała okolica spowita była dymem z dopalającego się stogu kremacyjnego. Tego dymu i tego zapachu zdecydowanie nie lubię.
Postanowiliśmy tu przenocować, więc do zmroku szlajaliśmy się po lokalnych sklepikach, wciągnęliśmy pyszne momo w knajpce dla lokalesów a wieczór umililiśmy sobie szklaneczką dobrego rumu. Sen sam przyszedł, nie trzeba było długo o niego prosić, tym bardziej, że na zewnątrz zrobiło się naprawdę zimno .