Zdecydowaliśmy się zejść z szlaków, po których poruszają się białasy. Kiedyś przypadkowo znaleźliśmy w internecie zdjęcie świątyni położonej na plaży. Okazało się, że jest to w Tiruchendur, miasteczku o którym nic nie wspomina żaden przewodnik. To wystarczyło by chcieć tam pojechać, bo było pewne, że będą tam tylko hindusi. Z uwagi na dalekie położenie dworca autobusowego w Maduraju zdecydowaliśmy się znaleźć połączenie w oparciu o pociąg. Wyjechaliśmy rano i po 3 godzinach dotarliśmy do niewielkiego miasteczka, z którego pozostało nam jeszcze ok 40 min jazdy lokalnym busikiem.
Kierowca wysadził nas przy samej świątyni w Tiruchendur, zaczęło lekko padać, ale mimo to zeszliśmy na plaże by po podróży zapalić papierosa. Od razu rzuciły się w oczy tłumy tamilczyków kąpiących się w morzu, parking obok plaży zawalony był autobusami. Z uwagi na wzmagający się deszcz postanowiliśmy poszukać jakiegoś noclegu. Miasteczko połączone było ze świątynią długim zadaszonym pasażem , w którym zlokalizowane były setki straganów sprzedających wyjątkową tandetę. Do tego już przywykliśmy, przy jednym z wejść na teren świątyni skupiona była cała masa loodgów, więc łatwo znaleźliśmy nocleg, i po odświeżeniu się poszliśmy coś zjeść. Pobliskie knajpki przystosowane były do obsługi pielgrzymów. Nabyliśmy więc w cenie 60 rupi tzw, token i po zajęciu miejsca zaproponowano nam 3 zestawy do wyboru. Zdecydowaliśmy się na ryż, po chwili przed nami wylądowały na stole duże płaty liści bananowca, które najpierw musieliśmy samodzielnie przemyć, po czym na nich z wielkiej miski dostaliśmy olbrzymie porcje ryżu, a z mniejszych pojemników, mniejsze kupki, różnego rodzaju sosy, jedne pikantne, inne słodkawe, jak naprzykłąd zrobiony z kokosa i czosnku, czy przepyszna czerwona cebula z lekką śmietaną.
Oczywiście nie uznaje się tu sztućców, więc dzielnie schowałem lewą łapkę, ( choć jestem mańkutem) by nie narobić siary ( LEWA RĘKA JEST TU NIECZYSTA) i począłem dzielnie mieszać łapkami ryż z podanymi kupkami sosów, kelnerzy co chwilę podchodzili z kolejnymi dodatkami i pytali czy chcemy. Próbowaliśmy prawie wszystkiego, efekt był taki, że się ledwo wytoczyliśmy, ale i tak byliśmy cieniasy, bo tamilczycy jedli 2-3 razy więcej niż my, a mimo to wyglądali jak więźiowie obozu. Generalnie te knajpki to tzw tamilski bufet, płacisz siadasz, dostajesz swojego liścia na który wrzucają żacie i jesz ile chcesz.
Spędziliśmy w Tiruchendur dwie noce, nie spotkaliśmy żadnego białego, tylko czarni jak smoła tamilczycy, ubrani w swoje dodi, czyli chusty przepasane w biodrach.
Tirechendur okazało się miasteczkiem z niesamowitym klimatem, wokół świątyni trwa nieprzerwanie festyn, leci przyjemna muzyka, po drzewach , dachach i ogrodach włóczą się dumne pawie, a większość pielgrzymów wygląda jakby wcześniej miała kontakt z trawką :P
Najciekawsze okazało się drugiego dnia rano, gdy postanowiliśmy przyjrzeć się bliżej świątyni.
Okazało się, że bez problemu mogliśmy wejść do każdego nawet tzw świętego zakamaru i mieliśmy okazję po raz pierwszy przyjrzeć się wszystkim obrządkom i obserwować reguły jakie panują w świątyni.
Ta w Tiruchendur, dzieliła pielgrzymów na 3 kategorie.
1, zwykła, gdzie bezpłatnie po odstaniu w długiej kolejce wchodziło się do środka i dalej wśród ustawionych barierek poruszało się po wnętrzu, napotykając się co róż na tzw kapłanów, którzy na stosowną opłatą, albo wręczali święte obrazki, albo pomazali białym proszkiem po czole,
2 kategoria, ciut lepsza, wchodziła tym samym wejściem, ale później ich drogi rozchodziły się, gdyż po zapłaceniu 20 rupia mieli możliwośc poruszać się w znacznie krótszej kolejce, by dostać się do miejsca najświętszych
3 kategoria, najwyższa, która musiała wmieść opłąte 100 rupia, ale dzieki temu prostą drogą przechodziła wprost pod najświętsze miejsca.
Różnica pomiędzy trzema grupami, poza czasem oczekiwania, widoczna była jeszcze przy samych świętych figurach, gdzie labirynt metalowych bramek, dzielił oglądających na 3 kategorie, i oczywiście bezpłatnie było się najdalej, ale każdy z tych który tu dotarł miał możliwość być bezpośrednio przy najważniejszych kapłanach, wystarczyło, że wyskoczył z kolejnych 100 rupia, by wejść w korytarz dostępny tylko dla tych którzy nabyli bilet. W zamian za to dostępowali zaszczytu otrzymania błogosławieństwa, za które oczywiście musieli zapłacić :P
Dalej labirynt bramek znikał, tłum mieszał się, a na koniec w rejonie strefy wyjścia ustawione były lady z jedzeniem ( papka ryżowa o trudnym do sklasyfikowania smaku) przez które przechodził każdy z pielgrzymów i otrzymywał darmowy posiłek. My też się załapaliśmy :P
Inną atrakcją była niewielka świątynia skryta w niewielkiej grocie, gdzie za wstęp płaciło się symbolicznego 1 rupcia, a następnie po odstaniu w kolejce dostawało się do ciasnego korytarzyka, z trudem mieszczącego jedną osobę, na końcu którego była nisza mieszcząca świętego i kilku pielgrzymów. Odstaliśmy dzielnie swoje pół godziny, by po wciśnięciu się do groty okazało się, że kolejka ta stała po to by zapłacić za błogosławieństwo. Ale panowało tu równouprawnienie , cena była sztywna, i święty, wydawał resztę z grubszych banknotów.
Strasznym minusem miasteczka okazała się plaża, gdyż woda nie zachęcała czystością do kąpieli.
Ale pobyt w nim uznaliśmy za bardzo udany, gdyż okazało się jak dotąd najbardziej prawdziwe, w niczym nie zmącone przez turystów, pewnie tylko dlatego nie było w świątyni napisów, że wstęp tylko dla hindusów a strażnicy jedynie wyegzekwowali od nas zdjęcie koszulek, bo taki tu panuje zwyczaj.
Kolejne miejsca przed nami to Kanyakumari, najbardziej wysunięte na południe miejsca w indiach, czyli hinduski koniec świata, planujemy tam spędzić koniec świata ogłoszony przez majów :P